Archiwum 05 marca 2004


mar 05 2004 Na własne problemy najlepszym lekarstwem...
Komentarze: 5
Jeszcze rok temu jedna z moich przyjaciółek (fizyk jądrowy zresztą) dostawała „pizdowścieku” (przepraszam za wulgaryzm, ale określenie mego cudownego małżonka istotnie podkreśla znaczenie problemu i oddaje w całości jego istotę) i koniecznie starała się zmusić swego ówczesnego (nie)adoratora do związania się z nią świętym węzłem. Jakże przyjemnie było patrzeć na roześmianą dziewczynę i nieszczęśliwego pana młodego. Nie ma nawet jednego zdjęcia w albumie ślubnym, które zachwiało by moje zdanie że właśnie tak było. Koniec sielanki nastąpił już na samym jej początku. Chodziła jak pawica dumna z faktu posiadania narzeczonego i chwaliła się nim wszędzie niczym kotem medalistą. Żeby jeszcze było się czym pochwalić. Pasują do siebie pod każdym niemal względem. Ona jak większość kobiet pragnie ciepła, stabilności, dzieci. On nadal ma siano w głowie. Pomijam fakt że z niej kawał baby z on postury gimnazjalisty. Nie będę też drążyć tematu wykształcenia. Mój mąż nawet matury nie ma, a inteligencją mnie przerasta. Żal mi tylko i aż na usta mi się ciśnie „a nie mówiłam”. Jak wytłumaczyć dziewczynie że jeśli facet sam nie chce wejść pod pantofel to trzeba go tam wcisnąć? Jak nie siłą to sposobem.

Rany nawet nie wiedziałam że jestem aż tak szczęśliwą mężatką. Grunt to znaleść sobie właściwy punkt odniesienia.

kobieta_zamezna : :